niedziela, 27 lipca 2014

Bieg Powstania Warszawskiego okiem wolontariusza.

Biegacz wybiega mi z serca ;)
To był spontan. Zasiadłam w piątek wieczorem przed komputerem i ukradkiem zauważyłam, że moje nieogarniecie zapisów na Bieg Powstania Warszawskiego mogę zastąpić wolontariatem. Niedługo myśląc zapisałam się i okazało się, że akurat jeszcze mają wolne miejsca. Strzał w dziesiątkę! Byłam trochę wcześniej, więc miałam okazję poobserwować, zwiedzić stoiska sponsorów i spróbować pysznej darmowej kawy. Potem przydzieli nam zadania.
Ogólnie w trzyosobowej grupie zostaliśmy oddelegowani do spacerowania i udzielania informacji gdzie, co i jak. W ten właśnie sposób poznałam Monikę. Jak się okazało Monia również związana jest z branżą marketingową. Od razu znalazłyśmy wspólny język, więc zaczęło się sympatycznie. Ale to nie koniec plusów.

O ile nasze spacery wydały się po kilku godzinach męczące i monotonne, tak pozostałe zadania przyniosły nam ogromną radość. Trochę same sobie szukałyśmy pracy i tu poznałyśmy kolejne dziewczyny, z którymi od razu się zgadałyśmy. Niestety moja "niezawodna pamięć do imion" nie spisała się kolejny raz, więc nie powiem Wam jak miały na imię.
Z dziewczynami, których imion nie pamiętam
Tak czy siak naszym zadaniem było podawanie wody biegaczom w połowie dystansu na 10 km. Nie rozumiałam trochę dlaczego koordynator tego zadania tak się przejmował i latał wokoło dopóki nie podbiegł pierwszy biegacz. To było coś niesamowitego. 3 razy zostałam potrącona, na szczęście bez upadku :), 2 razy prawie straciłam rękę, buty całe mokre a ja cała lepka od napoju izotonicznego,  który też rozdawałyśmy w kubkach. Nie zmienia to faktu, że widok biegaczy, ich min, Roberta Korzeniowskiego, Pana po 80-tce, który wody nie chciał, kobiet, które się oblewały zamiast pić, par trzymających się za ręcę czy biegaczki biegającej z dwoma pieskami husky BYŁ BEZCENNY! Słowa dziękuję wypowiadane przez suche gardła, uśmiechy i zdeterminowanie widoczne w oczach prawie wszystkich biegnących naprawdę rozczuliło moje serducho. To było coś niesamowitego.
Choć nie omieszkam wspomnieć o jednym incydencie, który miły nie był. Otóż jeden z biegaczy skręcił z środka ulicy po wodę, zwalniając i niechcący zabiegł drogę jakiemuś cwaniaczkowi. Moje oczy nie mogły uwierzyć, gdy ten oto cwaniaczek pchnął Pana z pogardą mówiąc: "Z drogi!!!" Byłam w szoku, choć przecież biegacze to też normalni ludzie, czyli jedni dobrzy, drudzy świnie. 


Tak się nakręciłyśmy po tym całym rozdawaniu wody, że postanowiłyśmy pomóc jeszcze przy rozdawaniu medali. To była dopiero frajda. Około dwudziestu wolontariuszy z 10 tysiącami medali, wśród nich my i wbiegający na metę, szczęśliwi biegacze. Uczucie nie do opisania. 10 tysięcy uśmiechów, zmęczonych, mokrych ale zadowolonych biegaczy którzy wprost zarażali energią. Był Pan, który wbiegł z córką i krzyczał z dumą, że to pierwsza dyszka jego córki. Był Pan, który mówił, że dotrwał, bo już myślał, że nie wytrzyma. Była Monia znajoma, która podbiegła specjalnie do mnie, żebym miała tę przyjemność założyć jej medal. Była też Pani z pieskami, którym zakładałam medale (ona sama medalu nie chciała). 
Najfajniejsze jest to, że był to tak naprawdę tłum ludzi, wszystko szło powiedzmy hurtem, ale można było zauważyć te pojedyńcze historie, tą walkę ludzi samych ze sobą. Tego naprawdę nie da się opisać słowami, coś niesamowitego! Wróciłam tak zmęczona, że prawie zasnęłam na światłach, ale nie żałuję. Teraz mam dylemat czy biegać czy angażować się organizacyjnie w biegi :) Mam nadzieję, że uda mi się to pogodzić. A Wam wszystkim polecam serdecznie udział w takim wolontariacie biegowym. Świat jest nasz drodzy biegacze!

niedziela, 13 lipca 2014

O problemach w miłości i żalu po kieliszku wina i obejrzeniu dramatu

"Zakochany bez pamięci" - miało być romansidło, a wyszedł film dramatyczny, który zmotywował mnie do napisanie tego tekstu o 2:40 po kieliszku czerwonego wina. Dlatego wybaczcie nielogikę, ale postanowiłam nic nie zmieniać, tylko puścić ten tekst tak, jak mi w duszy grało.
Dawno nie oglądałam czegoś, co wywołałoby u mnie łzy. Co takiego mnie poruszyło? Tak naprawdę porusza nas to, co z nami związane. Film mówił między innymi o kasowaniu wspomnień o kochanej osobie. Tak naprawdę wydaje się, że najlepiej byłoby wymazać z pamięci wszelkie wspomnienia związane z osobą, która nas zraniła. Ten film udowadnia, że nie. To byłoby takie proste, tak łatwe. Pstryk i nie ma. Tylko zadajmy sobie pytanie: Po co? Czyż nie lepiej zapamiętać to, co się zdarzyło, przeżyć kilkanaście ciekawych, miłych, czy niezapomnianych chwil pomimo wszelkich krzywd?

To bardzo ciężka sztuka, by opanować umiejętność zamiany tego co spotkało nas w życiu złego na naukę, a nie na żal. Żal chcemy usunąć, bo nas zatruwa, a nauka pozwoli na nie popełnianie tych samych błędów. I piszę to właśnie dlatego, że sama mam z tym problem, nie po to, by udowodnić komukolwiek, że ja tak umiem. Podziwiam osoby, które potrafią dobrać się tak, że nie ma między nimi większych nieporozumień. Sama osobiście chyba nie znam takich par, choć wiem, że istnieją. Muszą mieć bardzo dużą dawkę empatii. Ale umówmy się, że przecież każdy patrzy jednak na siebie, więc pytam znów jak żyć?

Tak naprawdę chcemy pamiętać te dobre chwile. Ja jednak mam na odwrót, Piętka zawsze na opak ;) Gdy przypominają mi się dobre chwile i zaczynam tesknić, nagle przed oczyma pojawiają mi się obrazy jak ktoś się okropnie wobec mnie zachował i wszystko pęka i nie potrafię zapomnieć. Oczywiście, że czasem ulegam, ale im jestem starsza tym rzadziej. Szacunek jednak jest dla mnie najważniejszy w relacji, nie miłość, nie uśmiech, nie kasa ani nawet nie przyjaźń, ale szacunek. Bo jeśli umawiamy się na jakieś zasady, to ich przestrzegajmy: nie kłamiemy się, to się nie kłamiemy bez żadnych ale. I jeśli ktoś złamie tę zasadę, to koniec, albo żal będzie we mnie siedział dłuuuugo.

Kolejna sprawa: zazwyczaj jest tak, że w związkach naruszane są wszelkie granice. Kłótnie, awantury itp. Dla mnie to nie ma, a raczej nie miało racji bytu jak myślałam o jakiejkolwiek relacji. Bo jak można sobie pozwolić na takie zachowania, przecież wszystko da się wyjaśnić.  Ale tak naprawdę w miarę czasu przekonuję się, że nie ma granic a rozmowy nie załatwią wszystkiego! Nie ma granic, to my je określamy w swojej głowie. Co gorsza często nawet nie mówiąc drugiej osobie gdzie one są. Dla jednych kłótnie i ciągłe dochodzenie się to normalność, a inni mogą w spokoju i obojętności przeżyć całe życie. Co jest dobre? Niby złoty środek, ale po wysłuchaniu naprawdę wielu historii stwierdzam i nie odkryłam Ameryki, że nawet jeśli my będziemy szczęśliwi, to otoczenie może przysporzyć problemów, więc to gówno prawda, że złoty środek!

Następny aspekt: Co gorsza mówi się, że problemom powinno się stawiać czoła razem i wtedy wszystko będzie ok. Ale często tak nie jest. Spróbujcie sobie przeanalizować jak dobieracie swoich partnerów. Z pewnością większość opisze ideał, że chciałaby, żeby rozwiązywać razem problemy, stawiać czoła, umieć się dogadać jak wyniknie jakiś problem etc.

A tak naprawdę w życiu, a raczej w miłości liczy się to jakie potrzeby zaspokaja nasz partner. Dojście do tego czasem zajmuje miesiące, a nawet lata. Te właśnie wewnętrzne potrzeby nie muszą być dobre, choć niby każdy dąży do szczęścia. Jeśli mieliśmy zły wzorzec w dzieciństwie, to bardzo prawdobodobne, że będą one negatywne dla nas albo partnera. Np. jeśli dana osoba będzie miała zaniżoną ocenę, gdyż była bita lub nie otrzymała kszty szacunku, możemy być pewni, że odbije się to na jej partnerze prędzej czy później. Równowaga zostanie zaburzona, bo osoba ta będzie szukać rodzica, a nie partnera. Może być też na odwrót: przesycony słodkością od rodziców mamimsynek będzie szukał kogoś kto będzie wielbił go i zaopiekuje się nim jak mama. Ale sęk w tym, żeby choć zauważyć w sobie jakim się jest, jaki ma się wzorzec z dzieciństwa - po prostu empatia! Wczucie się w rolę i trochę zrozumienia.

Przykładów może być bez liku jeśli chodzi o nieporozumienia, ale tak naprawdę podstawowym pytaniem jest: GDZIE JEST GRANICA? Na ile możemy sobie pozwolić, na ile jesteśmy elastyczni, umiemy słuchać, wyzbyć się dla innych swoich nawyków, czy po prostu pomóc? A jeśli to zrobimy, to kiedy druga strona zacznie to wykorzystywać? (Bo taka jest tendencja: dajesz palca weźmie całą rękę).

To oczywiście pytanie retoryczne, właśnie dlatego nie ma idealnej recepty na udany związek. Każdy wygląda zupełnie inaczej, choć z pozoru może wydawać się podobny. I nie zaprzeczycie chyba, że nie da się określić co jest dobre, a co złe. Kiedy powiedzieć dość, bo przyjaciółka mówi, że to dla niej niewyobrażalne,a  matka płacze i zamartwia się o nas, bo coś się dzieje złego, a tak naprawdę dla nas to normalna standardowa kłótnia, a i tak kochamy i nie wyobrażamy sobie życia bez osoby, która wyrządza nam to nieokreślone zło.... Na te i inne pytania każdy zapewne odpowie sobie indywidualnie, ale cieszę się, że w końcu wylałam to z siebie.

To pierwszy mój tekst o relacjach, miłości i problemach z tym związanych, pisany pod wpływem dużych emocji (patrz: wino+dramat=wenapijacka), dlatego wybaczcie wszelkie niejasności i niezrozumiałości. Samotne noce sprzyjają pisaniu. Dobranoc.